Aktualności Dodano: 04 Lipca 2016

Wywiad z Andrzejem Grabowskim - Pisarzem, poetą, satyrykiem, autorem popularnych książek dla dzieci

Data rozpoczęcia: 2016-07-04
Data zakonczenia:

Jakie są początki Pana przygody z literaturą, jak to się stało, że postanowił Pan zostać pisarzem?

Przyczyny były bardzo prozaiczne. W piątek klasie szkoły podstawowej podczas ferii zimowych poszedłem do biblioteki wypożyczyć sobie książkę. Wybierałem ją bardzo długo. Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Myślę sobie, Boże kochany czy ja już wszystko przeczytałem co jest w bibliotece? Pobiegłem szybko do domu, ledwo przekroczyłem próg, łzy kapią mi jak groch o podłogę, mama się pyta:

-  Co się stało, pobił cię ktoś?

Ja połykając te łzy, powiedziałem:

- Co ja teraz będę robił skoro przeczytałem już wszystkie książki?

Na co moja mama: - Co ty za bzdury opowiadasz, przecież nie można przeczytać wszystkich książek!         

Ja mówię, że byłem w bibliotece, wybierałem przez pół godziny i nie mogłem znaleźć dla siebie żadnej książki.       Mama mówi:

- Wiesz co, może byłeś nieuważny, ale skoro tak twierdzisz, to ja ci napisze kartkę i pójdziesz  z nią do działu dla dorosłych i wypożyczysz sobie coś na moją kartę. To ja pobiegłem, uradowany, że mam pozwolenie na coś dla dorosłych, że wypożyczę sobie jakiś owoc zakazany. I kombinuję co tu wziąć, może jakiś kryminał? Otworzyłem drzwi, patrzę, pełne regały książek, podaję kartkę i mówię:

-  Mamusia prosiła, żebym wypożyczył dla niej jakiś kryminał. Pani przyniosła mi książkę, porwałem ją jak diabeł dobrą duszę. Nawet nie zajrzałem co to było, wybiegłem na ulicę, zacząłem wertować kartki i nagle potknąłem się,                    i upadłem. Książka wylądowała w zaspie śniegu, a ja niestety w błoto pośniegowe. Książkę oczyściłem ze śniegu            i gonię do domu. A po drodze coś puk puk, co to? Zaczynają się dobijać różne myśli.

Chwileczkę, chwileczkę u nas dzieją się tak wspaniałe rzeczy, w szkole, na boisku na zimowisku. A może, to ja bym coś napisał? Bo skoro czytanie książek sprawia mi taką frajdę i przyjemność, to jak wspaniałą, niepowtarzalną przygodą musi być pisanie. Człowiek staje przed ścianą, nie ma ścieżki. Zaczyna ją wydeptywać w dowolnym miejscu z myślą o tym, że za każdym drzewem czai się jakaś niesamowita przygoda. No i takie były pierwsze zamysły, że być może warto byłoby zostać pisarzem. Oczywiście zaczynałem od niezbyt poważnych rzeczy. Wierszyków w stylu: „pan woźny nie ma robali, dlatego że za dużo pali” i takie inne różne głupoty wymyślałem. Oczywiście na zamówienie przyjaciół, kolegów. Takie były początki. Pamiętam, że chyba w siódmej klasie, zacząłem pisać powieść, której akcja toczyła się na dzikim zachodzie. Nie miałem żadnego doświadczenia, w związku   z tym po kilkunastu stronach napisałem słowo, którego nigdy później nie użyłem w żadnej opowieści,czyli – KONIEC, ponieważ bohaterowie się nawzajem powystrzeliwali. Ale pierwsze opowiadanie opublikowałem w wieku 19 lat, w tygodniku harcerskim  Na Przełaj. Kiedy je przeczytałem, złapałem się za głowę, ruszyłem do miasta,  i od kiosku do kiosku biegałem po to, by wykupić cały nakład, żeby nikt tego nie przeczytał. Rany boskie, jak ja się ludziom pokażę na oczy! Opowiadanie nosiło tytuł Gniewny. Zaczynało się od słów: „Ryszard podszedł do zlewu i splunął. Cholerny świat, zwariowani ludzie” i w tym kontekście napyskowałem na cały świat, że jest do bani i trzeba to wszystko wystrzelić w kosmos. I zorientowałem się, że pyskować potrafię, nazwać rzeczy po imieniu też, no ale ja nie mam żadnej propozycji, nie mam żadnej alternatywy. I zrozumiałem, że jeszcze długa droga przede mną.

Później zaczął Pan pisać wiersze, a następnie przyszedł czas na prozę?                                 

Tak, oczywiście, że najpierw zajmowałem się poezją, ale jednocześnie zajmowałem się również satyrą. Pisałem teksty satyryczne do kabaretu autorskiego, pisałem trochę humoreski no i oczywiście poezję. Pierwsza książka, która się ukazała, był to tomik poetycki, który miał z resztą swoją przygodę. Wezwał mnie do wydawnictwa redaktor naczelny Zygmunt Klatka z agencji wydawniczej i mówi:

- Panie Andrzeju jest problem, nie chcą przybić pieczątki w Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Ja mówię:

- Z czym jest problem?

Na to Zygmunt: - Panie Andrzeju, pan wyrzuci trochę tych wierszy na samym początku i tytuł by trzeba zmienić,        bo przecież niech pan czyta.

To ja czytam. Zaczyna się tomik od tekstu Wstęp do poematu: „ Łatwiej było schować twarz za kołnierzem sloganu,    nie pytając o imię prawdziwe przechodnia”.

- No panie Andrzeju, pan się dziwi? A tytuł !? „Nim nas czarne dopadną ptaki”. Taki defetyzm, młody człowiek!            No straszna historia.

-Panie Zygmuncie, żadnego wiersza nie wyrzucę, bo to nie jest zbiór gwoździ, ale nad tytułem to ja się mogę   zastanowić.

Poszedłem do parku, za pół godziny wracam.

- Panie Zygmuncie, mam! Proszę skreślić ten tytuł „Nim nas czarne dopadną ptaki”, proszę napisać: „ Zabielą się jeszcze nasze sadze śniegiem”.

- O! Panie Andrzeju to przejdzie.

No i rzeczywiście, dzięki cenzurze tomik miał bardziej lotny tytuł. Recenzję napisał na okładce książki, mój późniejszy przyjaciel i wielki, pierwszy mistrz Ernest Bryll, który napisał: „Jest to o wiele lepsza poezja, niż moja i moich poprzedników, wtedy kiedy zaczynaliśmy”. Nic piękniejszego się nie mogło zdarzyć. Mistrz dał mi szczudła, na których ruszyłem w świat, postawiłem pierwsze kroki. A później, kiedy książka dostała dwie nagrody literackie, nagrodę przyznaną przez Klub Studentów Wybrzeża ŻAK w Gdańsku i nagrodę młodych pisarzy Medal Ryszarda Bruno- Milczewskiego w Warszawie, to mój mistrz chodził z zadartym nosem do góry i powtarzał: – A nie mówiłem, a nie mówiłem? 

Po latach się zaprzyjaźniliśmy, teraz przyjeżdża na moje imprezy.

A ten moment, kiedy zaczął Pan pisać książki dla dzieci, kiedy on nastąpił?

To było też ciekawe wydarzenie. Otóż pewnego, pięknego dnia w Rzeszowie, kiedy przechodziłem przez jedno              z osiedli, zastałem dorosłego człowieka, który siedział w piaskownicy między młodymi ludźmi i coś im czytał. Tym człowiekiem był Adam Gruszka, bajkopisarz, wspaniały człowiek, którego nie ma już wśród nas, jest po drugiej stronie błękitu. Wywiązała się jakaś dyskusja i ja dołączyłem się do tej rozmowy. Po pewnym czasie, kiedy już się poznaliśmy    z Adamem on mówi do mnie: 

– Ty tak wspaniale prowadziłeś tę dyskusję z tymi dzieciakami, że właściwie powinieneś pisać dla dzieci.

- Ale ja nigdy tego nie robiłem.

- Powinieneś spróbować.

Wróciłem do domu i zacząłem się nad tym zastanawiać, że może rzeczywiście warto. Ale wydawało mi się, że to jest jak Olimp. Wdrapywać się na tę górę? Czy ja sobie z tym wszystkim dam radę? Bo zdawałem sobie sprawę                      z odpowiedzialności. Inaczej się pisze dla dorosłych, a wielką odpowiedzialność się ponosi pisząc dla najmłodszych, także troszkę to trwało. Ale pewnego pięknego dnia, gdy spacerowałem po rezerwacie przyrody Skamieniałe Miasto, kiedy w krzakach coś się zaczęło poruszać, zatrzymałem się i pomyślałem:  – Na pewno zaraz jakiś zwierzak wyjdzie        z tej gęstwiny.

Okazuje się, że nikt nie wychodzi. Ech… zdawało mi się, odwróciłem się na pięcie, zrobiłem kilka kroków, a tu znowu coś szeleści. Powtórzyło się to kilkakrotnie. Mówię zaraz, zaraz. Zdaje się, że ktoś się ze mną bawi, ktoś kogo nie widzę. Komuś sprawa to frajdę, radość i przyjemność. Rozglądam się wokół, piękne skałki zatopione w przyrodzie. Jedna przypomina jakiegoś borsuka, inna piramidę. Jakiż tu bajeczny świat. On powinien być zamieszkały przez skrzaty. Bo nikt inny nie potrafiłby takich dowcipów mi płatać. Zacząłem myśleć, że to mogłaby być skrzacia kraina, tylko od czego powinno się to wszystko zacząć? Chyba od momentu urodzenia, kiedy pojawia się nowy skrzat. I temu skrzatowi będą towarzyszyły dziwne zjawiska. To powinien być taki skrzat, który będzie miał w sobie cechy innych skrzatów, którzy są jego nauczycielami, od każdego się czegoś nauczy, co będzie mu dobrze służyło. A po co mu to potrzebne?  Żeby mógł w takiej skondensowanej formie pomagać innym. Bo zdawałem sobie sprawę z tego, że dawanie daje więcej radości niż branie. To jest ten moment, kiedy w piaskownicy spotykają się młodzi ludzie i jeden sięga do kieszeni, wyciąga cukierka, widzi, że koledze cieknie ślinka.  I co czyni ten właściciel cukierka? Cukierek na pół, masz. Słońce w oczach, momentalnie. I to jest ta chwilą, do której warto wracać. Ona świadczy o tym, że jeśli ktoś daje wtedy, kiedy ktoś tego oczekuje, to sami czujemy niesamowite ciepło, radość, i przyjemność. To jest tak jak                     z dawaniem uśmiechu, którego nie ma na półkach w sklepie, którego nie kupi się za żadne pieniądze, który człowiek otrzymuje w darze od najwyższej instancji, czyli Stwórcy, i może się dzielić, dzielić nim bez końca. 

 

Mówił Pan, że inaczej pisze się książki dla dorosłych, a inaczej dla dzieci. Dla kogo w takim razie tworzy się łatwiej?

Dla mnie zdecydowanie lepiej pisze się książki dla dzieci.

 

Dlaczego?

Ponieważ pisząc dla dzieci ja nie zastanawiam się czy tam odezwie się jakiś cenzor, który siedzi za kołnierzem. To ma być książka, która sprawi radość i frajdę młodemu człowiekowi. Która będzie pełna fantazji, radości, uśmiechu. Trzeba być szczerym aż do bólu. Powinien ten najmłodszy co chwilę wybuchać najserdeczniejszym śmiechem. A jak przeczyta książkę, zorientować się, że jest bogatszy o jakąś wiedzę, doświadczenie.

 

Co Pana najbardziej inspiruje?

Przede wszystkim mój bogaty życiorys, dzieciństwo, do którego często wracam. Po drugie moi wspaniali czytelnicy, którzy piszą do mnie bardzo dużo listów. Piszą jak do członka rodziny, „ drogi wujku Andrzeju”, „wujciu Andrzeju”. Poza tym ja sam mam taką wyobraźnię. Mam za co Panu Bogu podziękować, że robię to, co kocham. Jestem człowiekiem, który pisze książki i zarabia pieniądze, żeby sobie kupić książki. Myślę też, że wiele zawdzięczam bibliotece. Moje pierwsze spotkanie z biblioteką. Miałam 5 lat, kiedy moja babcia zapisała mnie do biblioteki. To były te momenty, gdzie raz przekroczony próg biblioteki, to była przyjaźń na całe życie. To dzięki książkom mam taką, a nie inną wyobraźnię, wrażliwość. Dzięki temu lubię słuchać radia, dobrej muzyki. Telewizja nie zawsze jest mi potrzebna.

 

Jakie książki czytał Pan w dzieciństwie?

Zaczynałem jak większość, od Lokomotywy Tuwima, Akademii Pana Kleksa Brzechwy, od tych sztandarowych powieści. Aż odkryłem mojego arcymistrza Kornela Makuszyńskiego. Od tego momentu otworzyło się jeszcze jedno okno, przez które wyglądałem na świat i okazało się, że jest on jeszcze piękniejszy. Nikt tak jak Kornel Makuszyński nie doczekał się tylu uwielbień, powstało tyle ekranizacji na podstawie jego powieści, spektakli. Kolejne pokolenia go odkrywają.

 

Oczywiście, Makuszyński to kultowa postać. Pan także napisał wiele książek. Słynny Skrzat Wiercipiętka to bohater znany nie tylko w Polsce, ale także poza granicami kraju. Jak to jest mieć taką świadomość, że Pana książki czytają dzieci z różnych stron geograficznych?

Dla mnie to ogromna radość, jeżeli dziecko gdzieś tam w Wietnamie, czy innym kraju zapoznaje się z klimatem polskiej bajki, baśni, z polską przyrodą, z tymi zwierzętami, które tam się pojawiają. Dla nich to na pewno egzotyka, ale jednocześnie cieszę się z tego powodu, że mogę przemycić te wartości, które tkwią głęboko w polskiej kulturze. One gdzieś tam się wydobywają w trakcie realizacji kolejnego pomysłu, ponieważ to głęboko siedzi w autorze, który w takim klimacie został wychowany, na takich a nie innych wartościach. One się w tych książkach ukazują, i o to chodzi.

 

Jakie to są wartości?

Altruizm, przyjaźń, solidarność. Myślę, że empatia i wiele innych cech, które nie zawsze dzisiaj są postrzegane               i stawiane na piedestale, a które powinny towarzyszyć dziecku podczas zdobywaniu i odkrywaniu świata. Poza tym najważniejsza rzecz, nigdy nie wolno nikogo przekreślać, każdemu należy dać szansę, do każdego można wyciągnąć rękę, każdy człowiek ma jakieś wartości. Jedni je skrywają, inni nie chcą się przyznać do swojej wrażliwości, a kolejni nie wiedzą nawet jak. I po to właśnie jest literatura, żeby wskazać właściwe ścieżki do piękniejszej strony świata.  

 

Jak tłumacze radzą sobie z przekładem Pana tekstów?

Moi współpracownicy, koledzy, którzy tłumacza moje książki na obce języki nieraz się nieźle nagimnastykują, bo nie mogą we własnym języku znaleźć słowa, które byłoby takie samo, o tej samej wartości i znaczeniu. Okazuje się, że ich języki są o wiele uboższe. Nasz język pełen poezji, przenośni, metafor jest przepiękny, pojemny, bez porównania.

Na szczęście mam dobrych tłumaczy. Na przykład na angielski przetłumaczył Skrzata Wiercipiętkę pan Marcel Weyland, który przetłumaczył Pana Tadeusza na język angielski i było to najlepsze tłumaczenie w tym języku, za co dostał parę lat temu nagrodę na konferencji tłumaczy w Krakowie. Moja koleżanka, która przetłumaczyła Skrzata Wiercipiętkę na język wietnamski, tłumaczyła popularną książkę Samotność w sieci, dzięki której zdobyła wielką popularność u siebie         w Wietnamie. Mój przyjaciel Nguyen Van Thau, który przekładał inne moje książki, tłumaczył na wietnamski Pana Tadeusza i Chłopów. Mam szczęście do dobrych tłumaczy. Jestem zawsze przekonany, że wybrałem najlepszych, najciekawszych ludzi, którzy uskrzydlą dalej Wiercipiętka. W tej chwili jest tłumaczony na język czeski i włoski, swoją premierę będzie miał w październiku w Mediolanie. Wiercipiętek zdobywa świat i ma coraz więcej przyjaciół. Jeden       z krytyków powiedział, że jest to jeden z najbardziej popularnych skrzatów od czasów Marii Konopnickiej, a ja myślę, że jest przede wszystkim dobrym ambasadorem polskiej literatury.

 

Czy uważa Pan, że w tych czasach dzieci czytają mniej książek, niż dawniej?                                                                  Czy książka przegrywa z komputerem?

Ja bym polemizował z tym wszystkim. Wszelkie opowieści statystyczne należałoby schować do szafy. Mówimy o wierzchołku góry lodowej. To, co jest pod powierzchnią wody, tego nie widzimy. Gdyby książka miała chipa, to powiedziałaby prawdę. Zostałam wypożyczona  w takim dniu przez takiego człowieka, ale mnie przeczytał dzisiaj wujek Zenek, ciotka Zosia, siostra, brat i jeszcze ktoś z obejścia. Książki krążą. Statystyki kłamią, nie wierzę w tego typu rzeczy. Renesans książki nawet w Ameryce w ostatnich latach został zauważony. Tam wśród tych idiotów, którzy powiedzieli kilkadziesiąt lat temu, że książkę będziemy oglądali, jako relikt zamierzchłej przeszłości gdzieś w muzeum.   A co się dzisiaj dzieje? Nie ma filmu, a przecież oni zdominowali media, gdzie nie pojawiłaby się książka. Amerykanie dzisiaj jak Indianie wysyłają sygnały dymne w świat i mówią popatrzcie, popatrzcie my chcemy uchodzić za ludzi oczytanych, my uznajemy najwyższą wartość intelektualną, jaką jest książka, jesteśmy narodem z wyobraźnią. Bohaterowie filmów spotykają się w księgarni, czytelni, chodzą z książką pod pachą, cytują autorów. I to są właśnie te sygnały wysyłane przez tych, którzy kiedyś opowiadali bzdury. Ja nie przewiduję złych czasów dla książki. Będą momenty różnych wahań, ale trzeba zaczynać od najmłodszych lat, żeby kolejne pokolenia wiedziały co jest ważne, żeby potrafiły docenić wartość książki. Kto dużo czyta mówi piękną polszczyzną, wokół takiego człowieka gromadzą się inni, bo chcą go posłuchać.

 

Otrzymał Pan za swoją twórczość tak wiele nagród. Która z nich jest dla Pana najcenniejsza?

Jest tego szalenie dużo, ale wszystkie bledną przy Orderze Uśmiechu. To odznaczenie, za którym stoją serca dzieci, które otrzymał m.in. nasz wielki rodak św. Jan Paweł II, jesteśmy z tego powodu bardzo dumni. Przez ponad 40 lat przyznano na wniosek dzieci ok. 1000 Orderów Uśmiechu, z tego po drugiej stronie błękitu znajduje się 500 osób. Na inne nagrody można popatrzeć inaczej, bo to jakieś gremium przyznaje, obowiązują jakieś kryteria. Natomiast kryterium serca to jest to, co właśnie stoi za orderem i nic nie jest w stanie go przebić.  

 

Od lat jest Pan organizatorem Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Może powiedzieć Pan, na czym polega ta działalność i jaka jest idea tego przedsięwzięcia.

Główną ideą Galicyjskiej Jesieni Literackiej jest przede wszystkim integracja autorów z różnych krajów. Żeby potrafili mówić jednym głosem ponad podziałami, żeby pokazywali światu coś, co ludzi łączy, czyli kultura, sztuka, literatura. W świecie tym, który jest tak pazerny, brutalny, dzieją się takie rzeczy, których nie akceptujemy, my autorzy powinniśmy pokazywać, że istnieją momenty, na których można budować tą piękniejszą stronę świata. Na tę imprezę  przyjeżdżają ludzie z dalekich stron na własny koszt. Są to osoby m.in. Sydney, Hanoi czy Nowego Jorku. Galicyjska Jesień Literacka z małej imprezy rozwinęła się w gigantyczną historię, która trwa dwa tygodnie. Tydzień na Ukrainie     i tydzień w Polsce. A  w tym roku będzie trwała jeszcze trzy dni we Włoszech.

 

Czyli buduje Pan mosty.

Właśnie. Zamiast barykad trzeba budować mosty i pokazywać światu, że tym mostem może być literatura, przede wszystkim poezja, która łączy bardzo wielu ludzi. Pokazuje im jak dużo można zdziałać poprzez to, że my wokół siebie gromadzimy ludzi o podobnym sposobie reagowania na świat. Zapominamy czasem o tym, że jesteśmy w stanie zbudować takie elementy, które mogą służyć innym i pokazywać młodemu pokoleniu, że istnieją jeszcze wartości, kryteria i zasady, które niestety ostatnio trochę zbladły, ale trzeba tym bardziej intensywnie je budować.

 

Jakie ma Pan plany na przyszłość?

Wejście na Słowację z tą imprezą. Bo Galicyjska Jesień przedtem bez Lwowa była jak chleb bez masła. A teraz dochodzę do wniosku, że przecież warto jeszcze do naszych przyjaciół Słowaków wejść z tą imprezą. Jestem przekonany, że nam się to prędzej, czy później uda. To jest tak, jak ja przez lata opowiadałem kiedyś, że wyląduję we Lwowie z naszą impreza, to pukano się w głowę. Ja mówiłem, kochani, kresy będą zawsze dla polskiej kultury bardzo ważnym elementem, przecież tam powstawały niesamowite wartości na styku wielu kultur. Warto wracać do tego, co się sprawdziło.

 

A nad czym Pan obecnie pracuje?

Teraz pracuję nad książką, która miała mieć tytuł Chłopcy z rogatki, a ponieważ dziewczyna odgrywa tam bardzo ważną rolę, to zmieniłem tytuł na Ferajna z rogatki. To jest takie podwórko, na którym rządzi dziewczyna, a dlaczego rządzi? Ponieważ jej stryjem jest mistrz Polski w boksie, który nie miał własnych dzieci, więc nauczył siostrzenicę tego, co sam potrafił najlepiej. Jak na podwórku ktoś rozrabia, krzywdzi młodszych to zostaje wezwany na pojedynek             i dostaje po prostu w kość. Akcja tej powieści toczy się w latach 50. Robotnicza dzielnica, dzieją się tam rzeczy niesamowite. Chcę przypomnieć klimat dawnej szkoły, podwórek, i tego jak ludzie potrafili się cieszyć drobiazgami, gdzie solidarność międzyludzka była wtedy na bardzo wysokim poziomie. Ludzie nie byli wtedy pazerni, nie zabiegali za dobrami doczesnymi, a potrafili właśnie pomagać sobie w różnych, trudnych sytuacjach. Ja się na takim podwórku wychowałem i chciałem ten świat pokazać.

 

Kiedy książka pojawi się na półkach księgarń?

Książka na pewno ukaże się w przyszłym roku przed wakacjami. Kolejną rzeczą, którą kończę, to jest poemat o ziemi piotrkowskiej. To coś, co obiecałem mojemu przyjacielowi staroście piotrkowskiemu. Chcę to pokazać, jest już prawie na ukończeniu. Kolejną rzeczą są Małe łajdactwa - opowiadania z krainy PRL-u. To książka dla dorosłych.

 

 

Rozmawiała

Gabriela Majchrzak