Aktualności Dodano: 30 października 2023

Proszę się obudzić... już po zabiegu... - spotkanie z anestezjologiem Wiesławem Mikusiem

Data rozpoczęcia: 2023-11-18 17:00
Data zakonczenia: 2023-11-18 18:00

W cyklu "Anatomia Literatury" Miejska Biblioteka Publiczna w Lesznie gościć będzie Wiesława Mikusia - lekarza anestezjologa, autora książek "Proszę się nie bać... zaraz pan zaśnie..." oraz "Proszę się obudzić…  już po zabiegu…". Na wydarzenie zapraszamy w sobotę, 18 listopada 2023 r., o godz. 17:00 do Leszczyńskiej Galerii Książki (pl. Jana Metziga 25). Wstęp wolny!

Spotkanie będzie transmitowane na żywo na profilu Facebook Miejskiej Biblioteki Publicznej w Lesznie, a towarzyszyć mu będzie obecność symultanicznej tłumaczki języka migowego - Ewy Gano ze Stowarzyszenia Pomocy Osobom Niesłyszącym SPON.


Wiesław Mikuś jest doświadczonym anestezjologiem pracującym w szpitalu w Zamościu. Lata praktyki lekarskiej zainspirowały go do tworzenia własnych powieści, na swoim koncie ma także dwie pełnospektaklowe sztuki teatralne i teksty kabaretowe. Występuje również na scenie, prezentując program satyryczny. Dodatkowo rysuje i maluje, a jego dzieła pokazane były na kilku wystawach.

 


Wiesław Mikuś o sobie pisze tak:

Pierwotnie miałem być chirurgiem jak mój ojciec. Skończyłem nawet tzw. „studia kierunkowe z chirurgii”, ale pod koniec studiów stwierdziłem, że tylko anestezjologia może zagwarantować mi szeroki zakres wiedzy o ratowaniu człowieka, a to uważałem za najważniejsze. Myślałem wtedy tak: „jeżeli nie będę wiedział jak leczyć hemoroidy, to bez żadnej szkody dla pacjenta odeślę go do kolegi. Ale jeżeli przy mnie upadnie człowiek i zacznie umierać, to ja go już nigdzie nie odeślę. Muszę zadziałać natychmiast w sposób najlepszy z możliwych, wiedząc, że mogę wtedy liczyć tylko na siebie”. I uznałem, że chirurgia mi tej wiedzy nie da. Dałem sobie z nią spokój. Anestezjologia skupia w sobie wszystkie dziedziny medycyny, więc łatwiej jest podejmować odpowiedzialne decyzje w czasie ratowania życia, i być potem pewnym, że więcej zrobić już nie można było.
I jeszcze coś… Kiedy zaraz po studiach zacząłem być anestezjologiem w szpitalu w Zamościu, to byłem na początku długo sam. Spadły na mnie od razu liczne i odpowiedzialne obowiązki, choć byłem młodym i niedoświadczonym lekarzem. I mnie się to spodobało. Zacząłem się w tym nawale ciężkiej pracy dobrze czuć. Zrozumiałem, że to jest „coś” w sam raz dla mnie. Upewniłem się wtedy, że w medycynie najbardziej pociągają mnie rzeczy trudne i odpowiedzialne. To mi daje napęd do działania do dziś. Nie „wypalam się” zawodowo.
Coś o sobie z innych dziedzin niż medycyna…
Już na studiach byłem jednym z założycieli kabaretu LOŻA 44. Brałem udział w jego występach jeszcze długo po studiach. Pomijam okres ogólniaka, kiedy dla swoich „szkolnych miłości” pisywałem wiele wierszy miłosnych, bo chyba każdy w szkole miał taki etap „twórczości”. Potem – kiedy już pracowałem - były jeszcze kabarety „TUPET” i „SZARA EMINENCJA”. Pisywałem teksty skeczy oraz piosenek i sam występowałem na scenie. Miałem mały epizod aktorski w krakowskich „Spotkaniach z balladą”. Dostąpiłem także zaszczytu udzielenia wywiadu pani Irenie Dziedzic w słynnym „Tele-echu”. Tam też zaśpiewałem.
Bardzo dawno temu – jeszcze na studiach na Akademii Medycznej w Lublinie – wygrałem międzyuczelniany konkurs na multiinstrumentalistę. Trzeba było zagrać na jak największej ilości instrumentów. Pokonałem reprezentantów innych lubelskich uczelni.
Pisywałem i pisuję nadal teksty wierszy lub piosenek „na zamówienie”.
Mam w „dorobku” dwie pełnospektaklowe sztuki teatralne – „Człowiek na torze” i „Koszmarny rejs, czyli radosne wspomnienia z przyszłości”.
Odkąd pamiętam - byłem „przywiązany do pędzla”. Zawsze rysowałem i malowałem. Były to obrazy olejne, grafiki, szkice węglem i rysunki długopisami. „Robiłem” także portrety współpracowników i karykatury. Miałem kilka wystaw swoich prac.
Napisałem dwie książki – trzecia „w drodze”. Uważam, że gdybym tego nie zrobił, to losy ludzi, których opisałem przepadłyby w dziejach świata bezpowrotnie. Nikt by o nich – o tych ludziach – nie pamiętał, ani o tym co oni przeżyli.
Tworzę na bieżąco „Kronikę zarazy” – prowadzoną od pierwszego dnia, kiedy w Polsce pojawił się COVID-19. Jest tego już ponad 4,5 tysiąca stron.
Kiedy to wszystko robię?... Głównie nocami. W domu, ale i w szpitalu na dyżurze - gdy już jestem po operacjach, a pacjenci śpią.
Prawie nie wychodzę ze szpitala. Ostatni raz byłem na spacerze w lesie może 20, może 30 lat temu i chętnie bym poszedł na grzyby – tylko nie ma kiedy. W ciągu ostatnich 30 lat byłem tylko jeden dzień na urlopie, kiedy byłem na ślubie syna w Krakowie. Ale w czasie, gdy drugiego dnia trwały „poprawiny” ja już musiałem rano stawić się w szpitalu w Biłgoraju, bo czekały kolejne operacje do wykonania.
Formalnie w biłgorajskim szpitalu teraz jest nas – anestezjologów - trzech, ale jeden z moich kolegów ma w sobotę (18.11.2023) dyżur w Poniatowej, a drugi – tego samego dnia - w Janowie Lubelskim, więc mnie nie zastąpią. Mój obecny wyjazd do Leszna będzie możliwy tylko dlatego, że jeden z kolegów z kliniki anestezjologii w Lublinie zgodził się mnie zastąpić i będzie czekał aż wrócę.
A ja bardzo się cieszę, że wreszcie czeka mnie taka wspaniała przygoda - chodzi mi o spotkanie w Lesznie.
Powiem coś w co trudno uwierzyć. Mój najdłuższy dyżur w szpitalu trwał prawie rok. To było w latach 70 ubiegłego wieku. W tamtym czasie byłem jedynym anestezjologiem w szpitalu w Zamościu, bo moja szefowa zachorowała i zostałem całkiem sam. Wcześniej - do czasu jej zachorowania - pracowaliśmy we dwoje. Po mniej więcej roku wróciła do pracy i już było „lżej”. Owszem – w ciągu owego roku wychodziłem czasami do kiosku po papierosy, albo po coś do jedzenia (bywało, że nawet po nowe slipki czy skarpetki – bo zapas koszul i spodni zabrałem z domu w walizce), ale do domu nie mogłem „wyskoczyć”, bo mieszkałem 30 kilometrów od szpitala, a nie miałem wtedy swojego auta.
Kiedy teraz słyszę, że gdzieś tam „lekarz miał trzy dyżury pod rząd i zemdlał”, to mi się chce śmiać.
Nadal pracuję, choć jestem już na emeryturze. Pracować muszę, bo brakuje anestezjologów i nie miałby kto mnie zastąpić. Jestem szefem działu anestezjologii w szpitalu w Biłgoraju, także usypiam do różnych operacji kilkunastu ludzi tygodniowo w szpitalu w Szczebrzeszynie, a w Zamościu usypiam co środę kilka osób z niepełnosprawnością do zabiegów stomatologicznych. To są zwykle ludzie z dziecięcym porażeniem mózgowym, z przykurczami kończyn, albo upośledzeni umysłowo w stopniu ciężkim, z którymi nie ma żadnego kontaktu. Przyjeżdżają do nas z całej Polski, ale bywa też, że i z zagranicy. Głównie są to osoby nastoletnie, ale bywa też, że dużo starsze, w wieku 40… 50 lat, które w ciągu całego swojego życia nigdy nie miały mytych zębów. W ich ustach – tragedia. Ja ich usypiam, a stomatolodzy robią w buzi „porządek” – rwanie i leczenie za jednym zamachem.
Zawsze uważałem, że nie wolno „zasklepić” się tylko w obowiązkach zawodowych. Te inne moje „pasje” dają mi napęd do działania i do pracy w szpitalu przy chorych. Dzięki tym moim „odskokom” od pracy zawodowej nie uległem tzw. „wypaleniu zawodowemu”. Na szczęście…
Powiem nieskromnie, że pacjenci bardzo mnie lubią i zabiegają o to, abym to ja ich „przeprowadził przez zabieg operacyjny”. Bywa, że już na stole operacyjnym rozmawiamy o moich tekstach, które czasem znają, opowiadamy sobie „kawały” i zasypiają nie myśląc o tym co ich za chwilę czeka.
A przy okazji - ciekawostka… Jest to (w oryginalnej pisowni) opis pierwszego polskiego znieczulenia eterowego do którego doszło w szpitalu w Szczebrzeszynie. Nie w Krakowie – jak głoszą oficjalne teksty, ale właśnie w Szczebrzeszynie.
Operacja polegała na amputacji ręki zniszczonej ropowicą. Inaczej mówiąc – gangreną. W czasach bez antybiotyków amputacje chorych kończyn były jedynym sposobem na uratowanie życia.
Szczebrzeszyński chirurg - pan Wieniawski (ojciec słynnego skrzypka Henryka Wieniawskiego) – zdobył jakoś kilka buteleczek eteru, sam to eterowe znieczulenie wykonał, sam obciął pacjentce chorą rękę i sam opisał to zdarzenie dla potomnych. A na pokaz działania nowoczesnego środka znieczulającego jakim wtedy okazał się eter zaprosił wszystkie miejscowe osobistości. Jest rok 1847…
„Operacyj zrobionych w naszym szpitalu z poprzednim użyciem eteru było trzy, Amputacja przedramienia z powodu zmartwiałości wszystkich kości ręki i kosteczek stawowych (Necrosis).
Była to wieśniaczka lat 27, nader łagodnego temperamentu, czuła, bogobojna, przed przystąpieniem do operacji wznosząca modły o ulgę cierpień i pomyślny skutek.
Było to pierwsze indywiduum, do którego z tym nowym środkiem z drżącą ręką przystąpiłem, choć już pisma lekarskie i publiczne od kilku miesięcy w drobnych szczegółach zbawienne w skutki powtarzały.
Ośmielony obecnością dwóch kolegów z okolicy, pp. Lincharda i Racewicza oraz aptekarza miejscowego i kilku osób prywatnych ciekawością zdjętych, po wyegzaminowaniu dokładnym organów oddechowych za pomocą znaków fizycznych przystąpiliśmy do eteryzacji.
Przyrząd użyty ku temu celowi był nader prosty: w pęcherz mający przystosowaną rurkę mosiężną z kruczkiem wlano dwie uncje eteru, a pęcherz nadęty powietrzem zanurzono w naczynie z ciepłą wodą dla prędszego ulotnienia, rurkę włożono w usta szczelnie zamknąwszy wszelką komunikacje z powietrzem zewnętrznym.
Zrazu przez pierwszą minutę chora wdychała, w następnej minucie okazała się jakaś niespokojność, szamotanie się silne: czucie w tej chwili jeszcze istniało, słuch i wzrok były jeszcze czynne. Po trzech minutach słuch przytępiał, oko choć otwarte było nieruchome i nieczułe na zewnętrzne wrażenia, puls od początku wdychania przyspieszony, oddech raz głęboki, drugi raz płytki, jak to bywa przy konaniu, twarz sinieć zaczęła, ręce opadły i czucie po 4 minutach zostało zupełnie przytłumione, chora nie czuła szczypania pincetą po nogach, po rękach, ani po twarzy.
Przystąpiono więc do operacji, która we wszystkich szczegółach bez wiedzy chorej trwała 10 minut: dopiero przy zbliżaniu płatów dla opatrunku obudziła się wydając głębokie westchnienie, a oglądając się dookoła wyrzekła – o! Dla Boga, gdzież ja byłam? I znowu zasypiając prosiła, aby jej nie budzić.
Po opatrzeniu wniesiono chorą na świeże powietrze do ogrodu i tam dopiero uspokoiwszy się ujrzała, że ręki nie ma, przepraszała za niewiarę moim zapewnieniom, iż bólu czuć nie będzie… Przez parę godzin zostawała w ogrodzie pod cieniem drzewa…”
Piękne - prawda? Ten ogród i te stare drzewa przy szpitalu w Szczebrzeszynie są do dziś. Czasem wychodzę z budynku szpitala i zastanawiam się, w którym miejscu mogło wtedy stać to łóżko?