Lata z "jedynką" na końcu (3) 1951 – ZŁOTO ZE STOPERA
Data rozpoczęcia: 2021-03-08
Data zakonczenia:
Sport żużlowy, jak każdą inną dyscyplinę oraz dziedzinę życia, podsumowywać można na różne sposoby. Są zwolennicy statystyk (żużel świetnie się do tego nadaje), opisów ważnych imprez i innych wydarzeń, wspomnień związnych z jubileuszami i rocznicami. Biorąc te ostatnie pod uwagę, zapraszamy na podróż w czasie do lat, które jak rok 2021 mają na końcu "jedynkę".
W poprzednim odcinku naszej opowieści przypomniany został przebieg finału Indywidualnych Mistrzostw Polski z roku 1951, czyli sprzed siemdziesięciu laty. Po rozegraniu przewidzianych regulaminem dwudziestu wyścigów finałowego turnieju, odbywającego się we Wrocławiu, na trybunach Stadioniu Olimpijskiego konsternacja. W parku maszyn widoczne zamieszanie, ożywione dyskusje. Oto bowiem dwóch zawodników gromadzi po czternaście punktów: Włodzimierz Szwendrowski przegrywa tylko raz, z Alfredem Spyrą w pierwszym wyścigu zawodów, zaś jako jedyny Spyrę w drugiej serii startów pokonuje Zbigniew Raniszewski. Wiadomo już, że ten ostatni, mający na koncie trzynaście punktów, będzie wracał do Bydgoszczy z brązowym medalem.
Włodzimierz Szwendrowski i Alfred Spyra mają jednakowy dorobek, obaj gromadzą po czternaście punktów. Dziś pojechaliby o złoty medal w biegu barażowym. Tak było w opisanym w pierwszym odcinku, odbytym wcześniej niż wrocławski, finale mistrzostw świata 1951 na Wembley. Mimo że jest to już trzecia edycja krajowego czempionatu, jego regulamin nie przewiduje barażowej dogrywki. W ogóle nie przewiduje takiej sytuacji.
Część sędziów, a i duża grupa kibiców uważa, że skoro nie ma wyścigu dodatkowego, to mistrzem powinien zostać Spyra, który w bezpośrednim straciu pokonał Szwendrowskiego. W tamtych jednak czasach ogromne znaczenie przypisuje się czasom osiąganym przez zawodników, szczególnie bitym dość często wówczas rekordom torów. Czasy mierzy się każdemu z czterech zawodników biorących udział w biegu, czym zajmuje się aż czterech chronometrażystów.
Wobec nieprecyzyjnego regulaminu, sędziowie podejmują zaskakującą i bardzo kontrowersyjną decyzję, że mistrzowski tytuł z dwójki zawodników, którzy mają w dorobku po czternaście punktów, zdobędzie ten, który... uzyska mniejszą sumę czasów w poszczególnych wyścigach. Pozwala na to fakt, że jak wspomniano, czasy mierzy wszystkim uczestnikom biegów.
W tym matematycznym "barażu" Włodzimierz Szwendrowski okazuje się lepszy o trzy i jedną dziesiątą sekundy i to jego opasuje się na podium mistrzowską szarfą.
Wicemistrzostwo przypada rozżalonemu Alfredowi Spyrze, który czuje się oszukany. Mówi o tym wiele lat później w rozmowie z redaktorem Henrykiem Grzonką, którą dziennikarz zamieszcza na łamach swojej książki o mistrzostwach Polski. - Byłem do tego finału świetnie przygotowany – wspominał Alfred Spyra. - Byłem w życiowej formie. Mój JAP również spisywał się znakomicie. Już w pierwszym biegu nie dałem szans najgroźniejszym rywalom, ustanawiając nowy rekord toru. Potem, w piątym biegu, zlekceważyłem trochę rywali i przyjechałem drugi, za Raniszewskim. Kolejne swoje biegi wygrałem pewnie. Mając tak dużą przewagę, nie wysilałem się. Rywale dojeżdżali do mety daleko za mną."
Ówczesne maszyny żużlowe były drogocene, sprzęt był jak się tylko dało oszczędzany, więc tam gdzie nie było potrzeby, nikt nie pędził na złamanie karku. Mając dużą przewagę, zazwyczaj zwalniało się, delikatnie operując manetką gazu. Tak w zdecydowanie przez siebie wygranych wyścigach uczynił właśnie Alfred Spyra. Trudno się więc dziwić, że z goryczą mówił we wspomnanym wywiadzie: "Na koniec Szwendrowski i ja mieliśmy po czternaście punktów. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy ogłoszono, że mistrzem jest Szwendrowski. Wtedy, w tamtych czasach nie miałem nic do powiedzenia. Nie mogłem nawet zaprotestować. Ogłoszono wyniki i poproszono nas na podium. Wygrałem w bezpośrednim biegu z Włodkiem, toteż do dziś nie mogę wybaczyć sędziemu i tym, którzy być może mu "podpowiadali", takiej decyzji. Na poczekaniu stworzono kuriozalny punkt regulaminu. Do dziś zadaję sobie pytanie: jakim prawem? Gdybym wiedział, że w takiej sytuacji mogą decydować czasy biegów w ostatnich startach, kiedy spokojnie, przez nikogo nie atakowany prowadziłem, pewnie podkręciłbym gaz by jechać szybciej. Wtedy byłem rozżalony i załamany..."
Oczywiście, w zupełnie innym nastroju był Włodzimierz Szwendrowski. W publikacji "Na ostrym wirażu" bardzo szeroko opisał swój wyjazd na wrocławski turniej, swoją walkę na torze i towarzyszące jej uczucia. Tak wspominał końcowe akcenty finału z 1951 roku: "Na trybunach wielka konsternacja. Spyra i ja mamy jednakową ilość punktów. Kto więc zostanie mistrzem?
Sędziowie obliczają dokładnie czasy uzyskane przez nas we wszystkich biegach. Okazuje się, że mój czas jest lepszy o trzy i jedną dziesiątą sekundy! Te trzy sekundy z ułamkiem sprawiły, że po ciężkiej walce z groźnymi rywalami zostałem mistrzem żużlowym Polski na rok 1951.
Czy znacie uczucia dwudziestoletniego młodzieńca, któremu zakładają wieniec laurowy, dekorują szarfą i ustawiają na podium zwycięzców? Owej jesieni 1951 roku przeżyłem taką ceremonię po raz pierwszy w życiu. Niezapomniane chwile.
Obok mnie stanęli na stopniach wicemistrzowie: Spyra i Raniszewski. Spyra, gdy robiono nam zdjęcie, miał lekko przymknięte oczy. Może rozmyślał właśnie o tych trzech sekundach, które odebrały mu tytuł mistrza Polski, a które mnie zapewniły zwycięstwo?"
Ponieważ z ostatecznym rozwiązaniem sprawy złotego i srebrnego medalu Indywidualnych Mistrzostw Polski związane było spore zamieszanie, a decyzję sędziowską ostro krytykowano, do wrocławskiego finału z 1951 roku wrócimy raz jeszcze w kolejnym odcinku naszego cyklu.
Wiesław Dobruszek
Na zdjęciu:
Włodzimierz Szwendrowski (z lewej) i Alfred Spyra na podium finału Indywidualnych Mistrzostw Polski 1951 we Wrocławiu.
Fot. Archiwum